czwartek, 4 maja 2017

Krótkie ogłoszenie

Witam,

proszę mi nie wypominać że nie pisałam od pół roku, bo doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
W najbliższym czasie jadę na koncert do Warszawy i mam nadzieję że po tym wyjeździe na blogu opublikuję co najmniej dwie notatki. Także stay tuned.


Przychodzę z krótkim ogłoszeniem. Od jakiegoś czasu próbuje pisać sobie do szuflady opowiadania i historyjki. Ostatnio w internecie trafiłam na konkurs, którego choć część ma być napisana w czasie przyszłym. postanowiłam podjąć się zadania (tym bardziej że historia miała liczyć mniej niż 3000 słów- a więc naprawdę krótka). Tutaj proszę was o pomoc. Oto link do mojego profilu, na którym możecie znaleźć wyżej wspomniane opowiadanie. Byłoby mi bardzo miło gdybyście przeczytali i ocenili. Gdy to na sweeku, czy to tutaj na blogu czy nawet na tzw. ciekawskim kotku (można anonimowo).

Dla mnie najbardziej liczy się opinia czytelników. Co powinnam poprawić? Byłabym wdzięczna za wszystkie rady i komentarze.

Także dziękuje za przeczytanie (a jeśli przeczytacie opowiastkę to jeszcze bardziej dziękuje),
Do zobaczenia (oby) niedługo.

Kremu

wtorek, 29 listopada 2016

KAWA festival 21-27.11 (wrocław)

Od razu zaznaczam- nie jestem jakąś szczególną fanką kawy. Nigdy nie byłam. Po prostu ot tak czasem się napiję, kiedy mam ochotę. Do wzięcia udziału w festiwalu kawy zachęciły mnie niskie ceny, ciekawe smaki i towarzystwo ciast i słodyczy ;)
Festiwal trwał cały tydzień i brało w nim udział ponad 10 kawiarni (i kawiarnio-restauracjo-barów), ale ja ze względu na brak czasu i pieniędzy (przy czym raczej gównie pieniędzy) "kawowałam" tylko w weekend i w trzech miejscach. Co nie zmienia faktu że z chęcią ocenię te trzy gdyż uwierzcie mi- przekrój był spory...
Najpierw informacje techniczne:
~ Ze względu na bliskie odległości odwiedzone przeze mnie kawiarnie znajdują się w okolicach wrocławskiego Rynku
~kawa kosztowała 6zł, ciasto/słodki wypiek- 7zł, ale w zestawie razem kosztowały 10zł
~ciasta i kawy oferowane w ramach festiwalu raczej nie pojawiają się w codziennym menu miejsc biorących udział (a szkoda...) nawet jeśli są to "typowe" kawiarnie
~dla porównania dodaję zdjęcie wykonane przeze mnie i jego odpowiednik wykonany w ramach reklamy przez kawiarnię
~edycja tego KAWA festivalu to "z mlekiem*"

Gotowi?

No to lecimy!


Na pierwszy ogień idzie Cherubinowy Wędrowiec

Festiwalowe menu: latte z mlekiem owsianym i syropem różano-kardamonowym oraz bananafee na mące ryżowej
po lewej- moje zdjęcia; po prawej ze strony internetowej lokalu

Cherubiony Wędrowiec stoi nieco na uboczu i szczerze powiedziawszy nie byłam pewna jak tam trafić, mimo że obsługa wystawiła mini-drogowskaz z napisem "Kawa tu". Zwalam to jednak na wieczorną porę i moją słabą orientację w terenie, choć w sumie... W sumie to że jest na uboczu działa tylko na plus, bo dzięki temu (prócz rezerwacji) nie było zbyt tłoczno i można było sobie spokojnie usiąść. Na kawkę i ciasto czekałyśmy mniej więcej tyle ile czasu potrzeba do zaparzenia kawy i nałożenia na talerzyk ciasta. Kawa była wyśmienita, nie za mocna, nie za słaba, delikatne kawowe (a nie kawopodobne) latte z pysznym syropem. Chciałam pić nieco dłużej żeby można było nieco dłużej posiedzieć, ale nie mogłam przestać popijać! Za to ciasto??? Zwaliło mnie z nóg. W wegańskich wypiekach cenię to że polega się bardziej na naturalnej słodyczy owoców niż na jakichś sztucznych cukrach/ Ciasto było słodkawe (zasługa musu z daktyli) lekkie (pianka kokosowa) i miało wyraźny smak (banany). Nic dodać nic ująć i doprawdy żałuję że nie mogłam kupić więcej!
Jedyne co działa na minus to grupa seniorów z księdzem która weszła ok. 20 minut po naszym przyjściu z rezerwacją i rzutnikiem. Akurat siedziałyśmy pod ścianą na której mieli wyświetlać slajdy i ksiądz dał nam do zrozumienia że fajnie by było jakbyśmy stamtąd poszły. Na jego szczęście właśnie się zbierałyśmy tym bardziej że... grupa 10 emerytów było o wiele bardziej głośna i problematyczna (kręcili się, przenosili krzesełka bo inne niewygodne) niż grupa studentów siedzących w kącie. Myślę jednak że za zaistniałą sytuację nie można winić ani wielkości lokalu ani obsługi, no bo przecież niestety rezerwacja była.
Ogólna ocena : 10/10 (jak już wspomniałam wyżej nie biorę pod uwagę grupy radosnego seniora)



Następny w kolejności odwiedzenia (i jakości)- Lot Kury

Festiwalowe menu: jesienne cappuccino na mleku sojowym z cynamonowo-orzechową nutą oraz smoothie z mleka kokosowego i mrożonych owoców z hibiskusową posypką 
Lokal przestronny składający się z parteru i piętra (oczywiście poszłyśmy na górę, bo jako urodzona księżniczka lubię na świat patrzeć z góry). Na zamówienie nie trzeba było czekać długo i... pierwsze rozczarowanie było widoczne na pierwszy rzut oka- smoothie było malutkie! I nie widziałam nigdzie posypki hibiskusowej (nie przepadam za hibiskusem, więc w sumie to nawet na plus ;)). Na szczęście poza tym jednym- zero rozczarowań. Kawa smakowała mi bardzo, nutka orzechowa była bardzo wyraźna, ale nie gorzka. Pianka była delikatna... mmmm pycha! Smoothie (prócz wielkości) też niczym mnie nie rozczarowało. Co prawda po opisie spodziewałam się czegoś innego (więcej mleczności mniej owocowości), ale to było chyba nawet lepsze niż to co wyobrażałam sobie w głowie, Bardzo owocowe, nie za słodkie i nie za kwaskowe. Naprawdę pyszne, tym bardziej szkoda że nie było go dużo.
Ogólna ocena:  8/10 (punkt odjęte za wielkość smoothie) 


I ostatni (w każdym tego słowa znaczeniu) punkt kawowej wyprawy - VEGA

Festiwalowe menu: kawa z musem dyniowo-cynamonowym i mlekiem kokosowym oraz babeczka czekoladowa z konfiturą dyniowo-cynamonową wyrobu własnego
VEGA znam od dawna. Dużo nie-mięsożerców na pewno VEGA zna jako że to jeden z pierwszych wege-barów w Polsce. Byłam tam już kilka razy, a to na obiadku, a to na zupcę. Chcąc, nie chcąc miałam wysokie oczekiwania. Zawiodłam się po całości. Szczególnie na kawie, Była przeraźliwie kwaśna. i zanim zaczniecie gadać że kawa tak jest to uwierzcie mi- ja wiem że kawy bywają kwaśnawe i gorzkawe, a ta była tak kwaśna że krzywiła twarz. Smakowała jak pierwsza lepsza kawa firmy Tania Kawa. Masakra. Do tego obsługa nie powiedziała że syrop nie jest zmieszany z kawą i trzeba to samemu wymieszać. Niestety wypiłam pół kawy próżno starając się wyczuć nuty dyniowej- dopiero w połowie odkryłam że cały syrop zleciał na dół filiżanki. Babeczka była dobra, ale niestety w towarzystwie kwaśnej kawy nie mogła uwolnić całego swojego potencjału. Do tego w jednej z kawy znalazłyśmy kawałki plastiku. Tak, plastiku. Gdyby nie to że byłam już parę razy w VEGA i mi smakowało to więcej bym nie poszła. Choć już wiem że na kawę się tam już nigdy nie wybiorę...
Ogólna ocena: 2/10 (za babeczkę) 


Tak oto doszłam do końca tej krótkiej recenzji. Z czystym sercem polecam Wędrowca i Kurę, a co to VEGA... Tam tylko obiady.

Pozdrawiam
Kremu~




wtorek, 27 września 2016

Nami airando 2016


Korzystając z ostatnich wolnych (3. zaczynam zajęcia ://) dni zdecydowałam się napisać krótką relację z festiwalu japońskiego Nami airando który miał miejsce 18nastego września we Wrocławiu na Wyspie Słodowej.
Oczywiście nie mogłam przepuścić okazji przejścia się na "polską wersję" japońskiego festiwalu (na dodatek wejście było darmowe) tym bardziej, ze jednym z gości była prowadząca bloga geisha-kai, którą bardzo szanuję. Niestety pomimo tego że miała mieć krótką prelekcję nt. życia gejsz we współczesnym świecie z powodu (prawdopodobnie) obłożenia namiotu który także prowadziła (można było się przebrać w kimono) wykładzik został odwołany, co wielce mnie zasmuciło.
Festiwal miał trwać do około 20-21, ale niestety z powodu popsucia się pogody koło 18., zwinęłam się szybciej przez co ominęła mnie także prelekcja dotycząca hodowania drzewek bonsai. Poza tymi dwoma niuansami festiwal odebrałam bardzo pozytywnie, więc nie przedłużając dalej- przechodzimy do zdjęć.
 Na festiwalu można było nauczyć się grać w tradycyjne japońskie gry takie jak np. shogi, czy go. Japońskie gry i ich zasady chyba na zawsze pozostaną dla mnie zagadką. Na pewno jednak łatwiej podjąć naukę kiedy zna się znaki kanji (czyli chińskie znaki czytane po japońsku), które są umieszczone na np. "pionkach" (jeśli nazywają się inaczej-a na pewno się nazywają-proszę mnie poprawić) do gry w shogi.  Cóż... moze pewnego dnia.



Można też było zakupić bonsai'a (a także zobaczyć te wyhodowane przez mistrzów). Mimo, ze na efekty na pewno trzeba długo czekać, sztuka ta daje na pewno dużo satysfakcji hodowcą. Wystawcą bonsai była Polska Asocjacja Bonsai. Zapraszam cieplutko na ich stroną, aby zobaczyć jakie cuda tworzą!
 Wzięłam udział w takim jakby konkursie operowania pałeczkami i zajęłam drugie miejsce. Nieskromnie powiem, że poszłoby mi lepiej gdybym tak się nie denerwowała i nie trzęsłyby mi się aż tak ręce (bardzo nie lubię jak ktoś na mnie patrzy albo muszę rywalizować). W ramach nagrody dostałam tzw. "nami jeny", którymi można było zapłacić za udział w niektórych płatnych namiotach (np. przebrać się w kostium albo zamówić kaligrafię japońską). Stanowiły one w dużym uproszczeniu taką "zniżkę" na niektóre atrakcje (choć np. w sklepikach albo barku nie można było nimi płacić). Ja oczywiście zdecydowałam się po raz drugi w życiu (pierwszy raz było w Japonii) założyć kimono (a raczej uproszczoną wersję). Cieszę się, ze ponownie miałam okazję przejść się w tym pięknym hm... ubraniu :)


Na scenie odbywały się także pokazy japońskich sztuk walki takich jak kyudo (japońskie łucznictwo), aikido czy kendo. Po raz pierwszy w życiu miałam okazję zobaczenia na żywo tych sportów (czy też sztuk) i jestem bardzo zadowolona że miałam okazję. Oczywiście nieco rozczarowujące było to że zawodnicy kyudo strzelali do celu z  tak bliskiej odległości, ale myślę że wynikało to z chęci zachowania bezpieczeństwa osób, które mogłyby przechodzić niedaleko sceny (jakby nie patrzeć taka strzała może zabić z miejsca). Pokazane były jednak wszystkie "rytuały" towarzyszące normalnym zawodom kyudo, więc myślę że publiczność nie miała na co narzekać.
 Aikidocy demonstrowali różne rodzaje walki w aikido (np. walkę w zwarciu, czy walkę specjalnymi kijami). Musze przyznać, że odgłosy rzucanych na ziemi przeciwników zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie. Tak samo jak to że przy około 15 stopniach walczyli na boso, podczas gdy ja marzłam w tramposzczach i kurteczce.
Kendocy także pokazali się od najlepszej strony. Najpierw nastąpiła demonstracja podstawowych uderzeń, następnie kilka kombinacji uderzeń, następnie zaś walka okraszona komentarzem prowadzącego, który również tranuje kendo (choć myślę, ze bez komentarza podobałoby mi się tak samo, gdyż niestety 15 minut pokazywania ataków na nic się zdało, kiedy zaczęli wymachiwać shinai (bambusowymi mieczami, które w oryginale miały zastępować katanę) z prędkością światła. Nie mniej pokaz bardzo mi się podobał choć wątpię abym kiedykolwiek chciała spróbować (za bardzo bałabym się, ze coś zrobię przeciwnikowi lub sobie).
Podsumowując wyjście zaliczam do bardzo udanych i mam nadzieję, ze będzie mi dane wziąć udział w następnej edycji tego festiwalu!

~Kremu

wtorek, 30 sierpnia 2016

Przepracowani Japończycy- mit czy hit?

Kiedyś przeprowadziłam ankietę skierowaną do ludzi z całego świata (zalety postcrossingu), w której prosiłam o wymienienie 3. terminów które kojarzą się z Japonią. Padały różne odpowiedzi- od gejszy, po nowoczesne super-technologie. Wśród nich jednak niejednokrotnie występowało wyrażenie "przepracowani ludzi" bądź nawet "pracoholicy". Ile prawdy jest w utartej już metce "przepracowany", którą przyczepia się Japończykom? Dzisiaj postanowiłam wziąć ten temat na warsztat.


Źródło
Odpowiedzialność za całą grupę (ogólnie, choć można wymieniać i poszczególne takiej jak np. naród, firmę, rodzinę) jest głęboko zakorzeniona w podświadomości Japończyków. Nie powinno dziwić więc że przykładają się do pracy, biorąc pod uwagę fakt że większość Japończyków pracuje w korporacjach, nie zaś jako "wolni, niezależni strzelcy". Tak więc w pracy u Japończyków oprócz zwykłego stresu dochodzi stres związany z silnym poczuciem odpowiedzialności. Wyobraźmy sobie to na przykładzie pani Kasi z okienka w urzędzie wypełniającej papierki (no ok... wyidealizowanej pani Kasi z okienka): pani Kasia stresuje się, gdyż sprawa akurat jest ciut skomplikowana i ma problem z dokładnym wpisywaniem w rubryczki danych. Natomiast japoński odpowiedni pani Kasi stresuje się swoimi rubryczkami, rubryczkami koleżanki obok i stygnącą kawą Szefa G. Stara się więc pracować szybciej i wydajniej żeby móc dopilnować pozostałych zajęć na liści do wykonania. I każda z tych pań Kaś tak się spina w sobie.
Do tego dochodzi konkurencja. Bo im wydajniejszy pracownik tym większa szansa na awans. Z tym że każdy i tak pracuje super-wydajnie. Jednym rozwiązaniem jest w takiej sytuacji zostawanie po godzinach, zeby móc zrobić jeszcze więcej.
A więc na przepracowanie już składają się dwa czynniki: super-wydajność (wynikająca m.in z odpowiedzialności za grupę) oraz zostawanie po godzinach (wynikające z wyścigu szczurów i... super-wydajności kolegów z pracy). tak więc widzimy że jedno napędza drugie, a jeden (Japończyk) napędza drugiego. Efekt domina? Tak troszeczkę...


Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło! Rząd zauważył (a może doświadczył na własnej skórze?) problem przepracowanych i zestresowanych Japończyków i wprowadził parę zmian. Po pierwsze ograniczył znacznie ilość godzin, które maksymalnie Japończyk może tygodniowo spędzać w pracy; poza tym zachęca korporacje do dawania dłuższych urlopów swoim pracownikom (to że oni z tego nie korzystają to inna sprawa). Regularnie przeprowadzane są także badania psychologiczne, aby zbadać zdrowie pracowników. Tak więc zmiany są.
Niestety regulacji nie doczekała się jeszcze kwestia nomikai czyli bogato zakrapianych (%) imprez po pracy, które są urządzane przez szefa i są... obowiązkowe! I wymówką nie są ani sprawy rodzinne ani zmęczenie. Osoby nie biorące udział w nomikai uważane są za aspołeczne i mają... mniejsze szanse na awans! A niestety takie imprezy trwają do późnych godzin nocnych, mimo że następnego dnia uczestnicy muszą bez zająknięcia pojawić się w pracy! Czy to może prowadzić do przepracowania zmęczonego już i tak człowieka w ciągu dnia? Myślę że jak najbardziej.


Należy jednak optymistycznie patrzeć w przyszłość. Mimo że Japończycy znani są jako pracoholicy, rząd i lekarze aktywnie, aby zmniejszyć poziom stresu i przepracowania w narodzie. Ale! Ale! Czy to oznacza że kiedyś doczekamy się Japończyków-leniuszków? Wątpię, ale może będą chociaż trochę bardziej zrelaksowani


Post pisany o drugiej w nocy i kończony dopiero teraz, więc proszę wybaczcie mi wszystkie błędy składniowe jeśli takowe się wkradły. Temat przepracowania Japończyków jest oczywiście o wiele szerszy i bardziej złożony i może kiedyś jeszcze do niego wrócę. Ostatnio słyszy się że Japończycy są bardzo przepracowani i szczerze powiedziawszy irytuje mnie to że nikt nie wspomina o tym że jednak walczy się z tym. Może zmiany póki co nie są wielkie, ale krok po kroczku i myślę że coś z  tego będzie. Więc następnym razem kiedy ktoś przy was powie że Japończycy to ciągle tylko zmęczeni i pracujący to powiedzcie że czasami to nie zależy od nich samych i że naród nie tkwi ciągle w stagnacji w tej kwestii.

Pozdrawiam
Kremu

niedziela, 14 sierpnia 2016

Torii #29- recenzja

Długo się zastanawiałam czy napisać tę recenzję czy też nie. Poniekąd czułam w środku że to złe, gdyż no cóż… nie ma co ukrywać- jestem autorką jednego z zamieszczonych w numerze tekstów.  Ale z drugiej strony, czyż recenzja z takiej strony nie jest równie ciekawa? Spróbuję spojrzeć na recenzowany obiekt, a więc 29. numer magazynu Torii, od trochę innej strony niż pozostali recenzenci. Zapraszam!

Na wstępie, muszę przyznać, że bardzo zaskoczyła mnie okładka tego wydania. Okładki Torii zawsze kojarzyły mi się z mocnymi, zdecydowanymi kolorami i ujęciami na których znajduje się jedna postać, miejsce bądź detal związany z japońską kulturą. Tak jest w przypadku okładek numerów np.  np. #28 (link), #25 (link), czy #20 (link). Powiem szczerze, że ten „ciemniejszy” design o wiele bardziej do mnie przemawia. Rozumiem decyzję redakcji- okładka tego wydania miała być bardziej przejrzysta i nowoczesna (stąd prawdopodobnie umieszczenie na okładce wykonawców z zespołu SAGA) co ma zachęcić do kupna także młodszych odbiorców. Myślę jednak że wygląd ten nadał magazynowi otoczkę pisemka dla nastolatek. Niemniej jednak jak zawsze grafika obwoluty została bardzo ładnie rozplanowana, napisy zaś wyglądają estetycznie.


W środku, jak i zresztą na zewnątrz magazyn jak zresztą zwykle prezentuje się bardzo przejrzyście. Kolorowe zdjęcia i reprodukcje ożywiają każdy artykuł, zaś w przypadku czarno-białych stron pobudzają wyobraźnię czytelnika, który chcąc nie chcąc zastanawia się jak dana postać bądź miejsce wygląda w kolorze. W Torii zawsze podobał mi się podział na czarno-białe i kolorowe strony i cieszę się, że na przestrzeni lat magazyn nie zrezygnował z tej koncepcji.


Jedyne co mnie trochę mnie razi to niektóre artykuły pisane na tle zdjęć. Nawiązuję tutaj szczególnie do artykułu o grupie SAGA/SVGV. Myślę, ale gdyby fotografie w tle były nieco jaśniejsze nie rozpraszałoby to tak wzroku. Przy bardziej stonowanych tłach treść jest po prostu łatwiejsza do odczytu. Pragnę jednak podkreślić, że generalnie bardzo lubię kiedy za tekstem jest też jakieś zdjęcie bądź obrazek.



Torii #29, jak zawsze miało coś do zaoferowania zarówno fanom historii Japonii, jak i tym których fascynuje jej nowoczesne oblicze. Gdzieś pomiędzy nimi zaś znajdywaliśmy artykuły "tematyczne". W nawiązaniu do nich pragnę powiedzieć, że bardzo podobało mi się, że akurat w czerwcowym numerze umieszczono artykuł o sposobach na walkę z upałem, popularnych w Japonii- temat bardzo na czasie. Samo przeczytanie go dało efekt chwilowego powiewu chłodu...

Zarówno artykułom historycznym, jak i tym z działu "Prosto z Japonii" nie mam nic do zarzucenia. Inaczej sprawa ma się z recenzjami. Otóż moim zdaniem zamiast dłuuugiej recenzji (wraz z opisem) filmu „Nasza młodsza siostra” można by umieścić skróconą wersję ww. artykułu i jeszcze jedną recenzję. Tym bardziej, że zdjęć do tekstu było niezwykle dużo. Oczywiście sam tekst czytało się bardzo przyjemnie, ale chyba można ją było nieco streścić. Długość tłumaczę sobie jednak faktem, że mimo iż kultura japońska coraz częściej pojawia się czy to na ekranach naszych telewizorów czy w naszych biblioteczkach, nie jest to jeszcze aż tak mocno rozwinięty sektor rynku. Wyrażam jedna nadzieję na to, że w następnych latach znajdzie się więcej japońskich filmów i książek do zrecenzjonowania.

Jak w każdym numerze i w tym znalazły się konkursy z nagrodami na wygrania. Tutaj też na plus, bo widać że pytania konkursowe są naprawdę przemyślane i odpowiedź na nie nie jest zawarta w pytaniu niżej. Dodatkowo fakt że treść pytań wcale nie jest najłatwiejsza sprawia, że zwycięscy konkursów faktycznie zasługują na nagrody. Zawsze cieszy mnie też to, że najczęściej do wygrania są książki (oczywiście traktujące o Japonii bądź japońskich autorów). Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: mnie jako studentkę często nie stać na to aby zakupić taki np. zbiory baśni japońskich, mimo że bardzo bym chciała. Myślę że to daje możliwość osobom o niższym budżecie miesięcznym szansę na zdobycie porządnej książki.

Ostatnią lecz nie mniej ważną kwestią, którą chciałabym na swój sposób zrecenzować jest podejście redakcji do autorów artykułów. Nie zamierzam się specjalnie rozpisywać, bo... nie ma co krytykować. Redakcja służyła radą i ewentualnymi materiałami dodatkowymi. Było mi miło tym bardziej, że po raz publikowałam artykuł na łanach tego czasopisma.

Numer 29. magazynu Torii uważam za bardzo udany. Okładką miał on zachęcić młodszych czytelników, ale nie stracił przez to na treści. Niewielkie szkopuły nikną przy dużych atutach. Cieszę się że Torii na przestrzeni lat utrzymuje wysoki poziom, a dzięki różnorodnemu wachlarzowi artykułów zawartych w magazynach przyciąga rzesze czytelników we wszystkich przedziałach wiekowych.

Zapraszam wszystkich czytelników mojego bloga do zakupu tego i następnych wydań magazynu Torii- magazynu totalnie o Japonii!

czwartek, 28 lipca 2016

Moje doświadczenia z lotniska w Dubaju

Jak wiecie w zeszłym roku odbyłam niezwykle pouczającą wycieczkę do Japonii. Wtedy jeszcze (stare dzieje) samoloty bezpośrednie z Polski do Japonii nie latały toteż miałam przesiadkę. I to nie byle jaką przesiadkę, bo na największym lotnisku świata. Lotniku w Dubaju. Za pierwszym razem byłam tam w środku nocy, a za drugim we wczesnych godzinach porannych lecz mimo to (prawdopodobnie dzięki mojemu rozregulowanemu zegarowi wewnętrznemu) nie była śpiąca i wszystko wchłonęłam jak gąbeczka. Przejdźmy zatem do zdjęć, którym jak zawsze będą towarzyszyć moje niezwykle błyskotliwe uwagi i dopiski.

Więc generalnie, na początku wogóle nie czułam tego ogromu. Do czasu... cóż do czasu aż spojrzałam w górę i zobaczyłam to co jest na zdjęciu. Nie będę was oszukiwać- ani za pierwszym ani za drugim razem nie przeszłam całego lotniska. Nie miałam siły, ani odwagi (strachliwe to, bało się że zgubi się i ominie lot). Myślę że nie przeszłam nawet ćwierci tego wielkiego budynku. Ale widziałam jaki jest wysoki. I to widziałam w środku. To było niezwykłe, po godzinach (sześciu jeżeli dobrze pamiętam) w powietrzu, w samolocie (a więc przestrzeni zamkniętej) weszła do gigantycznego holu, który okazał się być tylko... pierwszym piętrem! Zgaduję, ze sam widok z dachu lotniska może być wspaniały i Burj Dubai (ta mega-wieżo-budynek w Dubaju) może się schować (oczywiście żartuje, niestety nie potrafię sobie wyobrazić jaki może być widok z Burj Dubai, pewnie też nigdy się nie przekonam z powodu lęku wysokości. No i braku pieniędzy).
Jak widzicie wszystko jest hmmm... świecące, ale takim przyjemnym blaskiem. Mogłoby zakrawać o kicz, ale zaskakująco (przynajmniej dla mnie) budynek wewnątrz nie jest kiczowaty. Za to zdecydowanie jest luksusowy! Widać, ze podłoga jest wyłożona naprawdę klasowym kamieniem, że te srebrzyste wstawki to niekoniecznie farba, że roślinki nie były kupione pod cmentarzem tylko wyhodowane przez ogrodników którzy wygrali wszystkie możliwe konkursy na najlepsze petunie. (btw. mówicie co chcecie, ale u nas pod cmentarzem sprzedają naprawdę śliczne kwiaty)

 Tutaj kilka zdjęć tego jak wygląda dział (jeden z działów) ze sklepami bezcłowymi. W grę wchodzą marki takie jak Lamborghini, Porsche i generalnie wszystkie Official-Shopy-Wszystkiego-Co-Drogie. I tak, sprzedają złoto w sztabkach. Nie wiem co prawda jak później to przemycają w bagażach podręcznych, ale HEJ to nie mój problem (na szczęście?????)


 Ale są też sklepy drogerie i delikatesy ze słodyczami ze wszystkich stron świata. (znalazłam moje ulubione ciasteczka szkockie, wiele miłości).
Płacić można bodajże 5 rodzajami walut, na każdym zakręcie jest kantor.
Jest też teren do "odpoczynku na łonie natury". Jak widać na zdjęciu ludzie odpoczywają tam, często drzemią (drzemią w innych miejscach też, na przykład na specjalnych fotelach przy każdej bramce, ale akurat nie mam zdjęcia). Zieleń jest naturalna, spryskiwacze włączają się automatycznie, a nieco dalej jest nawet mały wodospadzik.


Wybór restauracji jest ogromny (ja sama naliczyłam w moim "sektorze" co najmniej dwa Starbucky i trzy sushi bary...), są tańsze i droższe, ale (od razu zaznaczam) nawet te tańsze są też raczej droższe niż normalnie. Chyba bardziej opłaca się skomponować posiłek z tego co znajdziecie w delikatesach, choć w sumie pewnie cena zależy od waluty... Tak czy siak osobiście-nie stołowałam, choć mogę zgadywać że jakość posiłków (jak wszystko na tym lotnisku) jest topowa!

Na zakończenie dorzucam moją szczęśliwą twarz na dubajskim lotnisku. Może nie wyszłam zbyt korzystnie, ale w tle widać ludzików przy kolumnach i może to da wam jakieś wyobrażenie o tym jakie to jest wielkie- przypomniam to tylko jedno piętro. Wyżej jest takich jeszcze z sześć...

Do następnego posta
Kremu

poniedziałek, 11 lipca 2016

Wyjazd

Wczoraj tj. 10 lipca odbyłam krótką letnią wycieczkę na Śląsk. Ponieważ zrobiłam kilka zdjęć, postanowiłam się tym tutaj podzielić.
Generalnie wyjechałyśmy o 6 rano i musiałyśmy wstać o 4.30 (i tak prawie się spóźniłyśmy!!!), więc początek nie był za wesoły. Poza tym na dworcu okazało się, że Starbucks jest zamknięty (dawka kofeiny dobrze by nam zrobiła po czterech godzinach anu... Z braku laku zainwestowałyśmy w moje ukochane Mojito z KFC i mrożone cappuccino z syropem kokosowym (bardzo słodkie, nie polecamy).
O 8 byłyśmy w Gliwicach. Miałyśmy nadzieję iść na najlepsze zapiekanki na rynku gliwickim, ale jakoś nie wzięłyśmy pod uwagę, że o 8. rano w niedzielę lokal może być zamknięty... (zdjęcie pochodzi sprzed kilku miesięcy, ale od tego czasu niewiele się zmieniło).
Uważam, że Gliwice są bardzo pięknym miastem (według niektórych najładniejszym na Śląsku i mimo że nie znam zbyt dobrze Śląska to mogę zrozumieć czemu tak mówią). Niestety gdzieś zapodziały mi się zdjęcia ulic gliwickich z rana, dlatego póki co wam ich nie pokaże :( Może następnym razem!

Za to macie Neptuna. Niestety z niewiadomych mi powodów z fontanny nie leciała woda.


Fontanna faunowa za to nie zawiodła.

Podobno te trzy fauny mają symbolizować 3 miasta Śląska: Gliwice, Zabrze i Bytom, które miały się połączyć w jedno wielkie miasto, ale niestety im się nie udało (co możemy wywnioskować chociażby z mapy Polski). 
Inna wersja głosi, że trzy fauny (zwane także diabełkami, ale dla mnie to fauny) symbolizują trzech przedwojennych właścicieli budowlanych, którzy mieli zbudować wielki hotel. To też się nie udało.
Tak czy siak mała fontanna z faunami jest i zawsze podoba mi się tak samo!


Potem pojechałyśmy do Zabrza i stąd nie mam zbyt wielu zdjęć oprócz zdjęcia kotka, który jest uderzająco podobny do Piołuna (tu znajdziecie zdjęcie Pio)

Poza tym parę widoczków zielonych:



I na koniec coś smakowego, czyli moje ukochana bubble tea!

Mam nadzieję, ze miło się czytało/oglądało zdjęcia.
Pozdrawiam i do zobaczenia w następnym poście!
Kremu